Koleżanka z pracy - świeżo upieczona mama bliźniaków, pyta mnie, jako weteranki (no bo jakże!) z dwójką dzieci: "Aga, jak Ty to robisz, że ogarniasz dzieci, dom i pracę?". W duchu robię rachunek sumienia, wizualizuję sobie rozwalone buty w korytarzu, pięćdziesiąt metrów kwadratowych podłogi pokrytych zabawkami, naczynia zalegające w zlewie i wiecznie pełen kosz na pranie, które zostawiłam za sobą, wychodząc rano do pracy. "Wiesz co? Prawdę mówiąc, to nie ogarniam" - odpowiadam zgodnie z prawdą. Sylwia wygląda, jakby w tym momencie straciła nadzieję. "Ale chyba już zaczęłam sobie odpuszczać" - dodaję. Bo czy porządek na chacie naprawdę jest najważniejszy?
Nie zrozumcie mnie źle. Lubię, kiedy jest czysto, ale nawet w czystym mieszkaniu, w którym mieszkają dzieci, porządek pod linijkę jest stanem podejrzanie nienaturalnym. Między syfem, a nieporządkiem istnieje przeogromna przepaść. Nieporządek to taki twórczy chaos, nieodłączna część większości zabaw. Więc czemu ja się nim tak stresuję? Dosyć. Przywykłam, że niespodziewani goście zastają u mnie armagedon. Przywykłam, że muszę patrzeć pod nogi chodząc po mieszkaniu. Fakt są momenty, że nie daję rady, bo jak mogę odpoczywać, kiedy wokół taki sajgon? Ale powoli uczę się odpuszczać, bo chcę czasami po prostu się poobijać. Jeszcze będzie porządek, niech no tylko psotki trochę podrosną. A póki co jest ciekawie i kolorowo. "Ty to masz wesoło" - mówi moja mama, kiedy ja wzdycham i opadają mi ręce. I ma rację - znowu zapomniałam, że taka jest specyfika życia z dziećmi. Ciągle zdarza mi się zapominać, żeby się nie spinać.