serio.




Macierzyństwo to codzienne ocieranie się o granice absurdu. Są chwile, kiedy czujesz się, jak postać z kabaretu Monty Pyton'a, kiedy znajdujesz kawałek sera w kieszeni płaszcza (pozdro Justyna!), albo suchą bułkę w pralce, albo kiedy okazuje się, że lalki śpią w "psiworze", a ty po raz piąty tego dnia ścielisz swoje łóżko, bo przecież tak naprawdę, to jest trampolina, a nie jakiś pospolity plebejski mebel. 
Czasem czekam, aż w końcu moje dzieci będą większe i rozsądne. I od razu karcę sama siebie. Nie wolno czekać! Przyjdzie moment, że je również skonsumuje dorosłość. Ten czas minie szybciej, niż bym chciała. A co, jeśli to zapomnę? Zapomnę miny Lilki, kiedy bawi się maską do nurkowania, zasysając nosem powietrze. Albo jak śpiewa do gwazdek i kiężyca wieczorem, wymyślając sama melodię. Albo może zapomnę jak Ala cieszy się dosłownie ze wszystkiego i to, jak robi niby-obrażoną minkę. Chcę pamiętać wszystko. Kształt ich stópek, zapach włosków, jakie to uczucie, kiedy oplatają mnie swoimi rączkami. Wszystkie wygłupy, maliny rozmazane na stole, książeczki z obgryzionymi grzbietami, porysowane ściany i tony żarcia pod stołem po obiedzie. Wszystko. Chociaż czasem mam wrażenie, że zwariuję od nadmiaru wrażeń :) 
Kiedy Lilka była mała, wybrałam się na kawę z koleżanką. W pewnym momencie z krzesła spadła jej torebka. Rzuciłam się na pomoc z ckliwym "oooj, bam-bam"i tym samym utwierdziłam ją w przekonaniu, że nie chciałaby mieć własnych dzieci. Można stwierdzić, że macierzyństwo odejmuje komórek mózgowych, ale wolę stwierdzenie , że odejmuje lat, pod warunkiem, że nie będziemy go brać zbyt serio :)