Słowem wstępu: od początku wyzwania mijają powoli dwa miesiące. Uznałam, że nie będę Was bombardować informacjami o postępach akcji co miesiąc. Wpisów na ten temat będzie zatem sześć. Etap pierwszy za mną. Ta-dam!
Nie wiem czemu przyszło mi do głowy, że niekupowanie ubrań przez rok, to taki świetny pomysł. Zwłaszcza, że nie jest tak, że mam szafę pełną wszystkiego. Parę tygodni po podjęciu wyzwania, okazało się, że potrzebuję płaszcza i kozaków, bo chodzę od pięciu lat w tych samych i już nie wyglądają zbyt dobrze. Moja mama po kilku spotkaniach i moich usilnych zapewnieniach, że zarówno płaszcz, jak i buty, wytrzymają kolejne pięć lat, nieprzekonana i zniesmaczona moją niezmienną stylówą, postanowiła zabrać mnie na zakupy. Przyznaję się bez bicia do złamania ślubów, bo choć technicznie rzecz biorąc, zakupy były prezentami, to i tak musiałabym kupić zarówno buty, jak i płaszcz. Rozliczycie mnie, jak chcecie, ale mus był i tyle.
Cóż, mogę Wam jednak z niekłamaną dumą powiedzieć, że ubrań da się nie kupować przez miesiąc bez uszczerbku na zdrowiu. No... nie licząc wewnętrznego skręcania kiszek, bo byłam jak narkoman na odwyku, łażąc po Bałtyckiej w poszukiwaniu prezentów na Święta, gdy powoli zaczynały się wyprzedaże... Ciuchy wołały mnie z każdego sklepu: "paczaj, jakie tanie jesteśmy, Agiszonie drogi, wejdź, kup nas..." Byłam twarda, choć nie było łatwo.
Na pewno byłoby łatwiej zaczynać to wyzwanie w lutym, bo szłoby się nieco bardziej oswoić z tym nie-kupowaniem, można by też zwyczajnie unikać sytuacji zakupogennych. Eksperymentów się zachciało. Trochę oszukałam swoje uzależnienie, udając się na swap'a, ale szłam tam z misją odchudzenia szafy, a nie na polowanie. Ta misja zresztą, również zakończyła się sukcesem.
Powiem Wam, że zanim podjęłam się tej próby, miałam listę zakupów ubraniowych na zimę, których moim zdaniem mocno potrzebowałam. Okazało się, że jednak nie były mi aż tak niezbędne. No, z wyjatkiem butów i płaszcza. Ponadto nawet za milion lat nie przyznałabym się sama przed sobą, że jestem od kupowania troszkę uzależniona... Okazało się, że kupuję, bo lubię, nie dlatego, że muszę, bo potrzebuję danej rzeczy. Banał, ale jeśli to zestawić z faktem, że ja wcale NIE CHCĘ kupować, to okazuje się, że mam rozdwojenie jaźni i robi się z tego wewnętrzna walka dobra ze złem. A to już jest ciekawe i nawet trochę martwi.
Wydaje mi się, że po tym trochę wyboistym początku, Akcja Szafa pójdzie gładko. Pierwsze śliwki robaczywki, koty za płoty itd. Radzę zrobić sobie taki teścik. Dwa miesiące. Może się okaże, że też jesteście uzależnieni i macie wewnętrzny konflikt, nad którym warto popracować...